Rok temu Britney wydała Femme Fatale, album, który był idealną fuzją mainstream'owego dance popu skrojonego pod gusta masowego odbiorcy z podziemnymi, eksperymentalnymi brzmieniami w maksymalistyczno-cyfrowej obróbce. Album okazał się sporym sukcesem: eksperyment powiódł się na płaszczyźnie artystycznej, ale również i na komercyjnej. Tymczasem prawie dokładnie rok później (różnica jednego dnia!) ukazuje się "MDNA", dwunasty już album ikony pop kultury – Madonny. Przypadek?
Słuchając nowej płyty Madonny, ma się wrażenie, że jest to odpowiedź na album Britney. Powrót do euro-trance'owego anturażu zapewnia stary znajomy, William Orbit. O produkcję dbają jeszcze m.in. takie tuzy konsolety jak Martin Solveig i bracia Benassi. Taki zestaw ma być gwarancją tego, że Madonna znowu będzie cool. Dlatego jest na "MDNA" trochę dubstepu, są zaproszone M.I.A. i Nicki Minaj, które swoim rapem mają ubarwić całość, są klubowe rytmy i ciężkie basy, jest i tani patos. Wszystko to składa się na jej wersję Femme Fatale. Ściślej mówiąc na marną kopię, która w dodatku jest przeterminowana i mdła do bólu.
Już otwierający całość kawałek „Girls Gone Wild” odrzuca tandetnym beatem na modłę taniego dyskotekowego hitu. Typowa łupanka w stylu braci Benassi, ze stadionowym refrenem i godnym politowania tekstem. Dalej nie jest lepiej. „Gang Bang” to nachalne, męczące techno, mające być tłem dla mrocznej opowieści o zemście, którą snuje piosenkarka. Niestety podkład miejscami jest wręcz kuriozalny (motyw na 1:45 – co to ma być!?) przez co historia staje się śmieszna. No i ten dubstepowy wtręt… Ech, szkoda gadać. Niestety w prawie każdym tracku znajdą się jakieś smaczki. Choćby w następnym „I'm Addicted”, opartym na jakimś motywie żywcem wyjętym z amatorskiego programu do tworzenia muzyki. Kolejny „Turn Up The Radio” jest nieco lżejszy i zwiewniejszy od poprzednich. Cóż z tego, skoro jest tak toporny, bezbarwny i bez charakteru, że zęby zgrzytają.
Pod piątym indeksem mamy czerstwy electro-country'owy singiel „Give Me All Your Lovin'”, który trochę ratuje Nicki Minaj, natomiast M.I.A. sprawia wrażenie wyraźnie zagubionej. Nicki 'rehabilituje' się później, w „I Don't Give A”, gdzie poziom absurdu sięga zenitu. Otóż pod koniec utworu raperka wyrzuca z siebie linijkę: “There's only one queen and that's Madonna, bitch”, poczym wyłaniają się chóralne śpiewy okalane żenująco-patetyczną orkiestracją, która zamiast potwierdzać konkluzję o wielkości Madonny – staje się autoparodią. Mamy jeszcze kiepską zrzynkę z Ladytron w „Some Girls”, pozbawioną energii, naiwną wyliczankę „Superstar”, nieudaną próbę zszokowania słuchacza tekstem w „I'm A Sinner” (to ma szokować w 2012 roku?) czy wieńczącą całość, pełną egzaltacji balladę „Falling Free”, która ma być rozrachunkiem jej związku z Guy’em Richie. Najbardziej znośny wydaje się fragment „Masterpiece”, który nie irytuje tak bardzo jak reszta stawki, choć do perfekcji mu daleko.
Łatwo wywnioskować z tekstu, że nowy album "MDNA" raczej nie przypadł mi do gustu. Cóż mogę powiedzieć? Madonna powraca po czterech latach z marnym skutkiem. Wtórność materiału potwierdza tylko, że nie ma na siebie żadnego pomysłu. Wciąż jednak próbuje wywołać wokół siebie medialny szum, który ta nowa płyta ma jej zapewnić. Gorzka prawda jest taka, że jej czas już minął. Jednak Madonna jest postacią niezwykle ważną dla muzyki pop, a jej albumy i single z lat 80-tych to absolutne klasyki. Swoje już zrobiła, więc niech "MDNA" będzie epilogiem jej wielkiej kariery.
Tomek
Strasznie ostra recenzja. Okropnie ją zjechałeś.
OdpowiedzUsuńAle mimo wszystko zgadzam się z Tobą. Czy Ona próbuje coś udowodnić sobie, nam? To okropnie nieszczery i plastykowy album, no ale cóż zrobić.
Miło, że chociaż na tym blogu nie powtarzacie w kółko "pięknie, cudownie, O Jezu, ale materiał. Po przesłuchaniu mogę umrzeć". Jesteście bardzo wiarygodni.
Liz;D