Co roku takich płyt wychodzą miliony. Deskorolka, dziewczyny, pierwsze miłosne rozterki, nieśmiałość, problemy w szkole, imprezy - a wszystko to opakowane w post-punkowe gitary z dodatkiem pełnego emocji wokalu, któremu zdarza się przechodzić w krzyk, lecz w granicach rozsądku. Aż dziwne, że światu jeszcze się to nie znudziło. Jednak debiutu australijskiego zespołu Bleeding Knees Club nie należy rozpatrywać jedynie w kontekście ich mega-hipsterskiej nazwy.
Na "Nothing to Do" znajdziecie zbiór krótkich, utrzymanych w szybkim tempie piosenek. Jedna nie różni się zbyt szczególnie od drugiej, lecz w przypadku Bleeding Knees Club to raczej zaleta, nie wada. Dlaczego? Odnoszę wrażenie, że muzycy dobrze wiedzieli, do jakiego targetu chcą trafić, więc nagrali idealny letni soundtrack dla lekko niepokornej młodzieży. Jedyny problem jest w tym, że mamy marzec, a do lata na pewno zdążymy zapomnieć o tej płycie. Jak na razie nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby maszerując do szkoły w słuchawkach grał nam właśnie ten album, a prawie-wiosenne-Słońce świeciło nam w oczy, podczas gdy my podśpiewujemy "Problem Child". Sprawdzone, jest fajnie.
Warto wspomnieć, że rok temu w podobnym stylu debiutowali Cerebral Ballzy - ich płyta była jednak agresywna i brutalna, upodabniając ten zespół bardziej do Gallows jeżdżących na deskorolkach, niż chłopców z poobijanymi kolanami, którzy puszczają dziewczynie Frankie & the Heartstrings gdy trzymają ją za rączkę, jak ma to miejsce w przypadku Bleeding Knees Club. Po drugie, wydaje mi się, że gdy zadebiutują DZ Deathrays, autorzy "Nothing to Do" pokornie odłożą gitary i wrócą się grzecznie uczyć. Zobaczymy. Jak na razie, rozkoszujmy się tą pięknie naiwną muzyką od zespołu z Australii, bo nie ma w tym nic złego.
Natalia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz