Nigdy wcześniej nie byłam na FreeFormie. Przechodząc w piątek przez ogrom problemów komunikacyjnych, udało mi się dotrzeć i spotkać się z Miz, dla której FreeForm to stały punkt na festiwalowej mapie.
Można było się zastanawiać, czy warto jechać te prawie sześć godzin pociągiem do stolicy, bo w którejś chwili line-up tego festu na kartce nie wydawał się powalający. Ale uwierzcie mi, nie było milszego sposobu spędzenia weekendu niż na tym festiwalu. Przecież w tym roku otwierał on sezon. Jak spisał się w tej roli?
Kate Boy
Za takie wybory kocha się Free Form Festival! Nigdzie indziej nie mogłabym sobie ich wyobrazić niż na Grolsch Stage. Soczyste beaty, ciekawy głos wokalistki oraz świetne wizualizacje na scenie. Pierwszy dzień tegorocznej edycji festiwalu zdecydowanie należał do nich. „In Your Eyes“ i „Northern Lights“ – zdecydowane perełki. Drodzy Kate Boy, chcemy więcej! (Miz)
Apparat
Do teraz mam mieszane uczucia co do show Saschy Ring. Jego występ promował najnowsze wydawnictwo – „Krieg Und Frieden (Music for Theatre)“. No i koncert rzeczywiście nadawał się do ścieżki dźwiękowej stworzonej specjalnie dla sztuki. Gdyby więc postawiono krzesła w Grolsch Stage oraz zaprezentowano jakikolwiek spektakl, faktycznie byłoby idealnie. Z drugiej strony, czego innego można się było spodziewać po słuchaniu tego albumu? Na pewno Apparat stworzył najbardziej klimatyczne show, podczas którego niejednemu fanowi przeszły ciarki po plecach. Przypominało mi to wszystko występ Sigur Rós, gdzie momentami można się wzruszyć, ale za chwilę ma się ochotę uciec. Mocne basy były celowym zabiegiem, ale czasem niemiłosiernie przeszkadzały. Ostatecznie jestem zadowolona z tego, co odegrał nam Apparat, bo było w tym coś czarującego. Do najlepszych momentów zdecydowanie zaliczam chwile, gdy Ring udzielał się wokalnie tak jak przy „Lighton“. (Miz)
Raczej nie świadczy to o mnie dobrze, ale nie przebrnęłam przez "Keirg und Frieden". Paradoksalnie to spowodowało, że z o wiele większą dozą ciekawości wybrałam się na koncert Apparata. Odbierałam go zarówno z poziomu barierek, jak i siedząc na samym końcu hangaru, w którym znajdowała się scena Grolscha. Dalej średnio łapię tę muzykę, ale miała w sobie coś interesującego i hipnotyzującego. Nie jestem pewna, czy nadawała się na Free Form, ale na pewno wzbogaciła festiwal pod względem artystycznym i była ciekawym doświadczeniem. Muszę wspomnieć o wizualizacjach, bo były niezwykłe - tworzone na żywo przez dwóch chłopaków siedzących z boku sceny. Wychodziły im z tego piękne obrazy, idealnie uzupełniające dźwięk. Przez chwilę bałam się jednak, że stracę słuch jeszcze przed koncertem My Bloody Valentine. A to raczej niewskazane. (Natalia)

Hudson Mohawke
Siedzisz sobie z Miz po Apparacie, gadacie sobie najlepsze, a tu nagle... "OMG, czyżby teraz grał Hudson?". Powiedzenie, że czym prędzej uciekłam na jego set byłoby kłamstwem, ale po chwili udałam się pod mniejszą scenę. Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, ale dostałam to, czego nawet sobie nie wymarzyłam - wspaniałą wiksę, idealne bity do natychmiastowego rzucenia się w wir zabawy. Nie było szans, żeby ustać w miejscu. Nawet ja, w zdecydowanie nie najlepszej kondycji tego piątku, automatycznie zapomniałam o wszelakim zmęczeniu czy bólu i poddałam się magii setu Hudsona. Bardzo żałuję, że byłam na nim jedynie około czterdzieści minut, bo do teraz jestem rozwalona. Nie pytajcie mnie, co za numery powrzucał do seta, bo zwyczajnie tego nie pamiętam - wiem, że był Tyler, wiem, że był Kendrick, oczywiście byli TNGHT, których częścią jest Hudson. Całość prezentowała się znakomicie. Dopiero później okazało się, że spryciarz przemycił również fragmenty nowego Kanye'go. Strasznie smutno zrobiło mi się na jakieś dziesięć minut przed godziną pierwszą, kiedy zbliżał się koncert Tricky'ego, Hudson wciąż miksował, a z hangaru wychodził nieustający potok ludzi. Pod koniec setu pod sceną została zaledwie garstka osób. Ale cóż, ważne, że miałam przyjemność być tam do końca. Jeżeli jeszcze Hudson Mohawke wpadnie na set do Polski, wbijajcie w ciemno. Natalia rekomenduje. Jeden z dwóch najlepszych występów FreeForma. (Natalia)
Tricky
Meh. Tyle mam do powiedzenia. Wszyscy wiemy, że Thaws ma swoje lata, ale to nie zwalnia go z obowiązku zabawiania fanów. Trudno było to nazwać występem, skoro całą robotę zostawił zespołowi. Jego wokal ograniczał się wyłącznie do „Hey“ i „Yo“, a resztę pozostawił wokalistce. Udany akt? Jedynie moment, w krórym publika mogła wejść na scenę, by się wyszaleć. Reszta koncertu była średnia. Panie Adrian, ma Pan tyle hitów. Dlaczego nie chce się Pan nimi pochwalić? Bo ostatecznie wyszło półtorej godziny grania-byle-czego. (Miz)
Sebastian
Przyszłam sobie nawet szybciej, na tyle szybciej, że musiałam czekać, aż pozwolą nam wejść do środka. Okej, fakt, miałam spore oczekiwania, ale ciężko ich nie mieć - to przecież Sebastian, tak, ten Sebastian, który olał Polskę przy okazji Selectora (będę mu to wypominać do końca moich dni). Postałam jakieś 20 minut i wyszłam. Ja wiem, że była druga w nocy i wszystkim było obojętne, co leci, byle był jakiś bicik. W porównaniu z Hudsonem, Sebastian zrobił coś na styl biednej dyskoteki. Bo sorry, ale to, że zapętli parę razy ten sam motyw, po czym parę razy zapętli inny motyw, po czym potem wróci do wręcz bliźniaczego jak ten pierwszy... Nudy. Może gdybym nie widziała wcześniej Hudsona, wiecie. Pewnie są ludzie, którym set Sebastiana bardzo się podobał i bardzo się z tego cieszę, ale ja do nich nie należę. I nie jestem z tego zadowolona. Bardzo chciałabym napisać chłopakowi laurkę, ale nie mogę. (Natalia)

Fox
Foxem rozpoczęliśmy sobotę, bardziej zmuszeni niż z własnej woli, ale czego nie robi się dla barierek na największych gwiazdach festiwalu. I o dziwo nie było nawet tak źle, dźwięki na przyzwoitym poziomie, feeria wokalistów - raz lepszych. raz gorszych, a raz czy dwa nawet nie znających tekstu - dała radę. (Natalia)
Woodkid
Największe zaskoczenie i jednocześnie najjaśniejsza gwiazda tegorocznej edycji festiwalu. Takiej bomby nie pamiętam od czasu występu autoKratz w Koneserze. Oczywiście każdy wiedział, że show Francuza będzie czymś wyjątkowym. Jeszcze przed jego rozpoczęciem dość spora grupa fanów mogła podziwiać imponujący projektor wyświetlający fragmenty teledysków Woodkida oraz bogatą kolekcję instrumentów umieszczonych na scenie. Można się było jedynie obawiać, czy Yoann Lemoine da radę ożywić publiczność. W końcu „The Golden Age“ nie należy do najskoczniejszych albumów, a wręcz przeciwnie – więcej ma wspólnego z patosem. I faktycznie, gdy muzyk wszedł na scenę, takie wrażenie pozostało. Zaczęło się bardzo spokojnie. Ten niewysoki sympatyczny mężczyzna od razu zachwycił głosem, ale dopiero przy „The Golden Age" porwał publiczność. Następne „I Love You" zmiażdżyło festiwalowiczów. Dosłownie nikt się nie spodziewał, że z takiego debiutu można stworzyć tak energiczny oraz szalony występ. Z każdą piosenką było coraz lepiej. Jednak odegranie „Run Boy Run“ to zdecydowanie najlepszy akt Free Form Festival 2013. Wielką zaletą byli członkowie zespołu Lemoina, którzy nie mniej wkładali pasję podczas eventu. Jak na tak mały dorobek Woodkida udało mu się grać ponad godzinę. Reakcja publiczności również zasługuje na piątkę z plusem, ponieważ wokalista był wyraźnie nią zachwycony. Na pewno miała też ona wpływ na całokształt show. Włączcie nagrania z poprzednich koncertów Woodkida – czegoś takiego, co się wydarzyło w Warszawie, próżno szukać. (Miz)

Spodziewałam się, że będziemy smutać, płakać, wzdychać i złapiemy doła. Nigdy nie byłam szczególną zwolenniczką muzyki Woodkida, raczej się wzbraniałam niż kochałam, a to było bardzo niedobre podejście. Może jest taki romantyczny, wzruszający i głęboko zanurza się w przyswajalnych dla popularnych radii pieleszach, ale w najśmielszych snach nie spodziewałabym się takiej bomby.
Wychodzi sobie na scenę niski człowiek z brodą, w śmiesznych spodenkach, bluzie, sneakersach i koszulce z Nike - nie daliśmy się zaskoczyć, wiemy, że stylówa Woodkida zdecydowanie odbiega od prezentowanej przez niego muzyki. On za to chyba nie spodziewał się, że ma tyle fanów w Polsce. Szczerze mówiąc, to też mnie zaskoczyło, bo śpiewanie przez tłum każdej linijki tekstu dowolnej piosenki i owacje wręcz w każdej chwili, nie dając poniekąd dokończyć zespołowi utworu, to coś niespotykanego. Przecież on nawet uciszał publikę! Szaleństwo.
Bałam się, że nie uda się odtworzyć magii płyty. Na scenę wkroczyło jednak osiem osób, pełnych zaangażowania i widać było - miłości - wkładanej w graną przez siebie muzykę. I to nie, że jedynie Woodkid. Reszta instrumentalistów nie grała na odwal, nie zasłaniała się tym, że właściwie to show jednego człowieka. Bardzo mi tym zaimponowali.
Rany boskie, Woodkid potrafi się nawet uśmiechać! Potrafi tańczyć, skakać, bawić się swoją muzyką. Jest świetnym zwierzęciem scenicznym. Łapie genialny kontakt z publiką, nie tylko dlatego, że przyznał, że ma polskie korzenie. Ma w sobie coś takiego, że choć oderwany od rzeczywistości, jedyne co można do niego czuć, to czyste uwielbienie.
Miała być depresja, a skakałam na "Run Boy Run". Czasem ludzie pytają mnie, za co lubię festiwale czy koncerty, czemu nie wolę posłuchać muzyki w domu. Lubię się dać zaskakiwać. To dlatego nie zamienię muzyki na żywo na nic innego. (Natalia)

Azealia Banks
Byłam już na "paru" koncertach. Stałam w prawdziwym ścisku. Wiem, co to pogo. Czasem jak wracam do domu, to wyglądam, jakbym była w nim bita, ale nie, to najczęściej oznaka dobrej zabawy. Najczęściej nie narzekam z tego powodu, takie życie festiwalowicza. Ale mówiłam, idźmy spod tych barierek. Zostałam przegłosowana. Więc zostałam. I dałam się zgnieść. Dosłownie. I wciąż utrzymuję, że to kwestia kultury - FANKI Azealii dogadywały, wciskały się na siłę, a wręcz wszczęły między sobą bójkę. Chyba się starzeję, ale coraz częściej myślę, że wolałabym potańczyć sobie na własną rękę na tyłach, niż być niczym sardynka w puszce przy barierkach. A później nie mieć problemu, jak zmyć z siebie brokat jednej z lasek stojących obok, bo była nim cała wysmarowana. Czasem ludzie dookoła potrafią zepsuć wrażenia z najlepszego koncertu.
Azealia ma piękną buźkę, wspaniały rap i wspaniałą sceniczną kreację. Porywa tłumy, ale nic dziwnego, bo ma wszystko, co tylko taka artystka chciałaby posiadać. A jeszcze nie ma na swoim koncie albumu! Po jej występie na FFF jej notowania u mnie wyraźnie wzrosły i przewiduję, że już za parę lat zawładnie światem.
A ja wtedy nie będę się pchać pod barierki. (Natalia)

Z Amerykanką było jak z The Bloody Beetroots – przyciągnie największy tłum młodzieży. Co z tego, że nie wypuściła jeszcze swojego albumu, skoro to ona wzbudza największą sensację? Na dodatek to ona zamknęła serię występów na Grolsch Stage. Można się czepiać, ale był to jak najbardziej słuszny wybór. Dziewczyna ma charyzmę, potrafi rapować i świetnie się rusza (domyślam się, że spora część osób przyszła sobie popatrzeć na zgrabną laskę wijącą się w obcisłym stroju). Można jej również pogratulować wyboru tancerzy. Momentami scena należała do nich. Banks rozruszała wszystkich. Ludzie skakali gdzie popadnie, a po jej występie wszyscy byli zmiażdżeni. Krótko mówiąc – mocny akcent na zakończenie. Szkoda, że tak krótko, bo jakieś 45 minut. Pozostaje jedynie czekać na „Broke With Expensive Taste“. (Miz)

Należy odnotować, że słyszałyśmy z Miz kawałek Miss Kittin stojąc przed wejściem na mniejszą scenę - moim zdaniem, było tak sobie, choć niektóre fragmenty brzmiały fenomenalnie.
FreeFormFestival 2013 należy do zdecydowanie udanych. Jestem bardzo zadowolona, że miałam okazję się na nim pojawić, bo nie ma niczego lepszego, niż majowy weekend spędzony w towarzystwie najlepszej muzyki i znajomych. Jestem pewna, że na stale zagości w moim festiwalowym planie jazdy i będzie tak miłym pretekstem do oderwania się od szarej rzeczywistości. Do zobaczenia za rok!
Wstęp + podsumowanie: Natalia
Zdjęcia (za wyjątkiem setlisty Woodkida): Miz