Podsumowania spełniają istotną rolę w moim życiu. Ciężko jest rozpocząć nowy rozdział nie rozliczając poprzedniego. Niech i tak będzie. Jaki był dla mnie rok 2012?
Wiele osób zarzuca mu swego rodzaju stabilność, że nie był w żadnym stopniu zaskakujący, a płyty rzadko kiedy spełniały oczekiwania. Moim zdaniem, ten rok nawet nie był nudny, on był mało wyrazisty. W żadnym roku nie męczyłam się tak z albumami, nigdy nie potrzebowałam tak dużo czasu, aby się do nich przekonać jak w 2012. Stąd braki w recenzjach - jedynie jedna z płyt z mojej dziesiątki doczekała się opisu na tmb, więc pozwólcie, że podzielę się z Wami, dlaczego to właśnie te albumy zechcę kojarzyć z mijającym rokiem.
I to fakt, można było słuchać więcej, starać się bardziej. Zawsze przy okazji podsumowań dopada mnie swego rodzaju melancholia, ale ostatecznie zawsze stwierdzam, że żegnam się z rokiem, który był najlepszym, jaki tylko mógł mi się zdarzyć. Byłam na licznych koncertach (o tym później), poznałam nowych ludzi, a i "starych", dobrych znajomych nie zabrakło, sporo podróżowałam. A wszystko to w towarzystwie, koniec końców, całkiem dobrej muzyki.
Poniższą listę układałam wręcz do ostatniej chwili, coraz bardziej wpadając w panikę, że nie wygląda ona tak, jak powinna. W ostatniej chwili przestawiałam kolejność, zastanawiałam się, jakie płyty powinnam zaprezentować. Ostatecznie - udało się. Nie wiem, czy są to najważniejsze płyty tego roku. Ważne, że liczą się dla mnie.
Zapraszam do zapoznania się z moimi ulubionymi krążkami 2012 roku.
10. Frank Ocean - Channel ORANGE
Z nim to jest tak, że trudno pokochać, ale i znienawidzić nie wypada. Dlatego zamyka moją dziesiątkę, bo co by nie mówić o tej płycie, jest warta wspominki. Zachwycałam się "Channel ORANGE", aby potem dłuższy czas zastanawiać się, czy całe to zamieszanie wytworzone wokół Oceana jest w ogóle coś warte. Pomimo wszelkich wątpliwości, muszę przyznać, że zdecydowanie nie jest to album wybitny, ale słucha się go miło. Choć może jest za długi, a cały przepych krążka w którymś momencie może nużyć. Nie sposób oprzeć się jednak "Thinking Bout You", "Sweet Life" czy "Super Rich Kids". Po "Pyramids" album zaczyna się rozjeżdżać i stąd właśnie moje wątpliwości. Jednak nie można nie zgodzić się z tym, że "Channel ORAGNE" stanowi ważny album dla roku 2012.
9. Jessie Ware - Devotion
Długo opierałam się urokowi Jessie. "Devotion" przesłuchałam bardzo późno, dopiero w listopadzie i powoli zaczynałam odkrywać dla siebie stronę tej wokalistki, która odpowiada mi najbardziej. A najbardziej lubię Ware, kiedy się "nie drze" i śpiewa swoim spokojnym, zmysłowym głosem. Którą piosenkę słucham ostatnio najczęściej? "Sweet Talk", ale to zmienia się jak w kalejdoskopie. Każdy z utworów zawartych na "Devotion" za sprawą swojego uroku ma ogromną siłę przebicia. W "roku Lany Del Rey" jestem bardzo zadowolona, że znalazła się popowa wokalistka, która oprócz ładnego wyglądu tworzy jeszcze genialne utwory, pozostające na szalenie długi czas w głowie.
Mam nadzieję, że jak za dwadzieścia lat ktoś będzie tłumaczył młodzieży, jaka muzyka była tworzona w 2012 roku, wspomni Jessie, nie Lanę. I sprzedajcie bilety na koncert tej drugiej, w zamian kupując bilety na marcowe występy Ware. Widzimy się w Krakowie.
8. Kendrick Lamar - good kid, m.A.A.d city
Ile ja się nasłuchałam tej płyty! Jak długo z nią walczyłam, bo ani trochę mi się nie podobała. Spytajcie Tomka - miałam momenty zwątpienia, porzucałam ten album i spisywałam go na straty. Szczerze mówiąc, na początku służył mi za środek usypiający. Ale jestem też ambitna. "Przecież jak tyle osób jara się Lamarem, to coś musi w nim być". To posłucham milionowy raz, czemu nie. I pewnego razu, szok, zaskoczyło. I nagle Lamar stał się idealnym towarzyszem bezsennych nocy.
Dobra, nie oszukujmy się, nie jestem ekspertem od takiej muzyki, ale w pewien dziwny sposób ostatecznie przypadła mi do gustu, co nie zmienia tego, że trochę głupio mi się przy Lamarze wymądrzać. Poza tym w tej chwili czerpię przyjemność z każdego utworu przygotowanego na ten album. Są bardzo różnorodne, zawierają szalenie ładne podkłady i nie są oczywiste. Pozwólcie wyróżnić mi jedynie drugą część "Sing About Me, I'm Dying of Thirst", zaczynającą się od siódmej minuty. Jest cudowna.
A ja? Ze skrajności w skrajność. Norma. Nie wiem, czy zostanę z Kendrickiem na długo, ale nie ma szans, żeby nie było go w moim podsumowaniu. Spędziłam zbyt dużo tego roku słuchając go, żeby móc go ominąć.
7. Totally Enormous Extinct Dinosaurs - Trouble
Najbardziej wyczekany przeze mnie debiut. W pierwszej chwili byłam nim totalnie rozczarowana, ale wracam do "Trouble" przy okazji końca roku i znajduję na nim aż dziewięć dobrych numerów. Czy kojarzycie jakiś kolorowy, elektroniczny album, który wyszedł w tym roku i był równie, dobra, może faktycznie trochę bezmyślny, ale sprawiający tyle przyjemności i chęci do wiksowania? Bo ja nie. Szkoda, że TEED nie zaczynał tak, powiedzmy, z trzy lata wcześniej. Wtedy, wydaje mi się, mógłby liczyć na większy sukces. "Trouble" to nie tylko "Garden", a te powywijane bity na serio mają coś w sobie.
6. Weird Dreams - Choreography
To kategoria albumów, które słuchasz gdy pragniesz poczuć czystą przyjemność. Te rozmarzone, gitarowe piosenki wyjątkowo sprawdziły się w tym roku, choć sam zespół gdzieś w którymś momencie przepadł i za wiele się o nim nie mówiło. Słuchanie "Choreography" to świetny sposób na pozbycie się wszelkich stresów, a na melodie stworzone przez ten zespół ciężko pozostać obojętnym. Myślę, że jeśli tylko sięgniecie po ten album, zrozumiecie, dlaczego tak bardzo mi się podoba i dlaczego tak trudno mi wytłumaczyć, dlaczego mi się podoba.
5. Toy - Toy
Pamiętam nazwę tego zespołu, bo widziałam ją kiedyś na plakacie reklamującym trasę The Horrors, gdzie Toy mieli grać w roli supportu. Jakiś czas później Miz pisała o nich na tmb, ale nie pokojarzyłam, że ich już gdzieś spotkałam. Dopiero, gdy kolega dał mi znać o "nowym, młodym zespole podobnym do The Horrors" zorientowałam się, że Toy mi umknęli. Można się zastanawiać, czy debiut tak podobny do stylistyki wymienionych już tutaj dwa razy The Horrors jest w ogóle warty uwagi, ale jak na pierwszy krążek ta płyta naprawdę robi wrażenie. To album bardzo spójny, klimatyczny i porywający. Poza tym, to oni są autorami jednej z najładniejszych piosenek tego roku - "Lose My Way". Dopełnijcie to świetnym "Dead & Gone", opartym na ślicznej melodii "My Heart Skips a Beat" oraz wpisującym się w klimat My Bloody Valentine "Walk Up to Me". "Toy" to bardzo dobry, ciekawy i wielowymiarowy album, nawet jeśli wiemy, że prezentujący muzykę troszkę podpatrzoną od innych.
4. xx - Coexist
Wracam do "Coexist" w chwilach, kiedy nie mam już pojęcia, co sama czuję. Co chcę zrobić. Czego pragnę. Co sprawi mi radość. Napisałam kiedyś o tej płycie: w każdym z wersów możemy odnaleźć siebie. Swoje wątpliwości, rozterki, uczucia, jakie towarzyszą nam, gdy nie wiemy, co ze sobą począć. Gdy wciąż kochamy, nie będąc kochanym już przez nikogo. Gdy walczymy, żeby jednak być. I gdy się poddajemy.
Wciąż myślę tak samo.
3. Ringo Deathstarr - Mauve
Tutaj musi znaleźć się fascynująca historia o tym, jak bardzo zlałam "Colour Trip" i nic z tego albumu nie pamiętam, i jak po południu leżałam na trawie w katowickiej Dolinie Trzech Stawów, na leśnej grali Ringo, mówili, że są z Teksasu, a ja umierałam z gorąca. Oczywiście, z tego koncertu zapamiętałam tylko tyle.
I nagle okazuje się, że drugi album Ringo Deathstarr plasuje się u mnie na trzeciej pozycji. Trochę to dziwne, co?
"Mauve" jest śliczne. Gitarowe, dość brudne, ale paradoksalnie dopracowane w każdym calu. Bardzo kontrastowe. Zaśpiewane zarówno przez dziewczynę, jak i chłopaka. Łączące ze sobą krzyk i delikatność. To wszystko znajduje jednak specyficzną harmonię, która tak bardzo przypadła mi do gustu.
2. Tame Impala - Lonerism
Wielcy wygrani tego roku. Znam ludzi, dla których ta płyta to arcydzieło. Znam ludzi, którzy sprowadzają ten album jedynie do 'Elephant". Ja jestem chyba gdzieś pomiędzy, ale lubię Tame Impala na tyle, aby wylądowali u mnie na drugim miejscu . Za co? "Endors Toi", "Apocalypse Dreams', "Why Won't They Talk To Me?", "Feels Like We Only Go Backwards", "Elephant" i "Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control". I po cichutku twierdzę, że "Innerspeaker" był chyba ciut lepszy, co nie zmienia tego, że "Lonerism" to płyta bardzo dobra.
1. DIIV - Oshin
Pamiętam sytuację, gdy stałam z Michałem w tłumie przed koncertem Dry teh River we Wrocławiu i zastanawialiśmy się, jakie debiuty w 2012 roku zwróciły naszą uwagę. Gdy spojrzycie na moje top 10 wydawać może się, że wymieniłam wtedy wiele nazw. W końcu cała ta lista składa się głównie z debiutantów. Ale nie, do głowy przyszła mi tylko jedna nazwa - DIIV. Pamiętam, jak jeszcze nazywali się DIVE i grali na SXSW, a ich występ można było oglądać przez internet. Wchodzili na scenę przed kimś, na kogo czekałam - nie mam pojęcia teraz, na kogo - ale to właśnie ten młody zespół, o którym prawie nic nie można było znaleźć w sieci okazał się moją nową fascynacją. Nie było w tym roku lepszego debiutu, nie było lepiej skrojonego albumu. To takie piękne, rozmarzone, rozmyte utwory zagrane na gitarach. Każdy z nich mogłabym wymienić jako swój ulubiony, każdy z nich ma swój specyficzny klimat i każdy z nich kocham tak samo. Jeżeli tylko w tym roku Rojek zaprosi ich na OFFa, będę koczować pod barierkami na kilka godzin przed koncertem, nie licząc się z tym, jakie inne występy mnie ominą. DIIV są fantastyczni.
Poza moją dziesiątką, ale wciąż lubiane przeze mnie, znalazły się albumy: Beach House, Bleeding Knees Club, Dry the River, JEFF The Brotherhood, Kamp!, Melody's Echo Chamber, Mystery Jets, Porcelain Raft, Tribes, Lower Dens, The Maccabees, Flume.
Chciałabym wymienić przy okazji tego podsumowania jeszcze jeden duet. Niektórzy ogłaszają ich nadzieją 2013 roku, dla mnie już w tym pokazali, że stać ich na wiele i na zawsze kojarzyć mi się będą z mijającym właśnie rokiem: genialni Disclosure.
Jak wspominałam na samym początku, ten rok by naprawdę dobrym, jeśli idzie o moją obecność na wydarzeniach muzycznych. Wspaniały czerwcowy weekend, który spędziłam na krakowskim Selectorze, ulubiony OFF, bardzo pozytywny Coke, jedna noc spędzona w Hotelu Forum przy okazji Unsoundu, kolejne spotkania z Dry the River, Kamp! i Rebeką, odkrycie Team Me.
Wspominam te wydarzenia bardzo ciepło. Więcej było koncertów fajnych, niż tych poniżej oczekiwań, no i nie ma lepszego pretekstu do spotkania się ze znajomymi niż koncerty.
W tym roku zobaczyłam ponad pięćdziesiąt zespołów.
Na jakie albumy czekam w 2013 roku? Na czyje koncerty się wybieram, a o jakich zespołach (oprócz DIIV) marzę, żeby wpadli do Polski? Jak będzie prezentował się kolejny rok w muzyce według mojej opinii? To już temat na inną notkę, którą będziecie mogli przeczytać za niedługo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz