Długo trzeba było czekać na ten album. Album pełen niespodzianek. Zniknęła akustyczna gitara. Zniknął fortepian, pogrzebany w perkusji i elektronicznych zabawkach. Zniknęły smyczki. Zniknęło wolne tempo. Zniknęły wzruszające covery, takie jak "Wonderwall", czy "Paths of Victory". Zniknęła ujmująca skromność i oszczędność brzmienia. Zniknęły kompozycje, których słucha się na jesieni, kiedy za oknem pada deszcz i nie wiadomo, czy dreszcze przechodzą cię dlatego, że jest tak zimno (ale przecież masz na sobie gruby sweter), czy to ta muzyka tak działa. Zniknął dominujący smutek. Tylko, niemalże paradoksalnie, Cat Power wciąż jest tą samą Cat Power. Z tym, że znacznie dojrzalszą i pewniejszą siebie.
W wywiadzie dla Pitchforka Chan Marshall - bo takie jest prawdziwe imię i nazwisko artystki - przyznała, "że z początku wzięła się za pisanie kolejnych, wolnych, gitarowych utworów, ale potem jej przyjaciel skomentował, że brzmią, jak stara, depresyjna Cat Power". Wtedy zaprzestała ich tworzenia. Przez ostatnich sześć lat od wydania "The Greatest" Chan na dobre pozostawiła za sobą wspomnienia związane z próbą samobójczą, hospitalizacją w szpitalu psychiatrycznym i alkoholizmem. Na "Sun" pokazuje, jak bardzo się zmieniła - tak prywatnie jak i muzycznie.
Mnie album oczarował szczególnie pierwszym kawałkiem - "Cherokee". Cudowne poprowadzenie od przygaszonej zwrotki, przez żywy, wciągający hook do idealnie popowego refrenu. Urzekły mnie wokale wspierające wtórujące ochrypłemu, głębokiemu głosowi Cat Power. Lepszego i bardziej zaskakującego początku nie można było sobie wymarzyć. Inne mocne momenty? Z pewnością mistrzowskie "Ruin" z tanecznym pianinem, będące w pewnym sensie apelem artystki: Bitching, complaining when some people who ain’t got shit to eat śpiewa. Także "Real Life" utrzymane w rozrywkowym, prawie tanecznym rytmie, w którym Chan rozwodzi się nad tym, jak to życie często weryfikuje nasze marzenia. Na mojej liście nie może także zabraknąć rockowego "Silent Machine" z przebojowymi gitarami. Swoją drogą, ciekawe, jak Cat Power wypadłaby w duecie z PJ Harvey, hm...? Oczywiście wypadałoby również skomentować nietypowy duet z Iggym Popem, czyli "Nothin' But Time". Powiedziałabym, że jest to chillout'owa, dziesięciominutowa podróż przez krainę słońca i syntezatorów. Obfita w cenne rady (patrz: tekst), ale na tle całej płyty raczej mdła i dłużąca, a Iggy Pop (niestety!) nie wyśpiewuje w trakcie piosenki więcej niż trzy wersy. Inne kawałki są na ogół utrzymane w bardzo luźnym, przyjemnym klimacie, przez co słucha się ich świetnie. Tylko czasami, na momencik - nie więcej, przyjdzie chwila tęsknoty za czymś, co złapie za serce i je złamie, jak kiedyś.
Pomimo to uważam, że "Sun" zdetronizowało większość tego, co wyszło na rynku muzycznym w ostatnim czasie. Dawno nie słuchałam tak pięknego, wręcz wyśmienitego popu i potrafię w pełni zrozumieć całe zamieszanie, jakie wybuchło wokół tej płyty. Cat Power jest tego warta, a zmiana wyszła jej na dobre. Oby tylko na następny krążek nie kazała nam czekać kolejnych sześciu lat.
Kasia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz