Gdy czytałem wstęp do przewodnika po Offie napisany przez Natalię odrobinę nie dowierzałem, że ten festiwal może wywoływać aż tyle pozytywnych emocji. Nie dowierzałem, gdyż nigdy na nim nie byłem. Teraz, gdy swoją pierwszą edycję Offa mam już za sobą, każdą możliwą kończyną podpisuję się pod tym tekstem. Świat Offa jest cudowny, piękny, magiczny i po brzegi wypełniony świetną muzyką. Mimo, że po trzech dniach intensywnego festiwalowania byłem wykończony, to bardzo chętnie wróciłbym ponownie tydzień później, a nawet wcześniej. Ten piękny świat przyjął mnie z otwartymi ramionami, a ja od razu poczułem się jak ważny element tego ekosystemu. Jeśli nigdy nie byłeś na katowickiej imprezie, a twoje festiwalowe doświadczenia kończą się na coke’u lub open’erze koniecznie przyjedź na następną edycję, nawet nie zwracając uwagi na line-up, jestem pewien, że nie będziesz zawiedziony.
Dzień Pierwszy
Mikal Cronin
No i zaczęło się, festiwal otworzyłem koncertem Mikala Cronina na scenie Trójki. Młody Amerykanin, nie miał przyjemności grania dla wypełnionego po brzegi namiotu z powodu wczesnej godziny, jednak dał z siebie wszystko. Setlistę równomiernie podzielił między swoje dwa albumy co dało bardzo fajny, zrównoważony występ, z jednej strony szaleńczo garażowy, z drugiej przyjemnie melodyjny. Najlepiej wspominam mocno energetyczne wykonania “Am I Wrong”, “Is It Allright” i “Shout It Out”. Temperatura w namiocie była bardzo wysoka, nie tylko dlatego, że słońce jeszcze mocno grzało. To był po prosty bardzo dobry występ. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego festiwalowego otwarcia.
Cloud Nothings
“Attack On Memory” to według mnie jedna z najlepszych gitarowych płyt zeszłego roku, dlatego mocno czekałem na ten występ. Amerykanie oparli setlistę głównie na swojej trzeciej płycie, jednak zaprezentowali polskiej publiczności również kilka utworów z przygotowywanej nowej płyty i trzeba przyznać, że brzmiały one zachęcająco. Mimo, że chłopaki na żywo wyglądają bardziej jak studenci informatyki niż gwiazdy rocka to potrafią porządnie hałasować i to właśnie w tym koncercie było najlepsze. Na żywo lepiej wypada ich agresywna i energetyczna odsłona. W momentach bardziej lirycznych, jak w “No Future/No Past” trochę siadło im budowanie napięcia, a muzycy rozjeżdżali się ze sobą co trochę psuło wrażenia. Jednak mając w pamięci świetnie wykonane, monumentalne “Wasted Days” czy “Our Plans” oceniam ten występ jako jeden z bardziej udanych.
Zbigniew Wodecki x Mitch and Mitch
Jeśli parę miesięcy temu ktoś powiedziałby mi, że pójdę kiedyś na koncert Zbigniewa Wodeckiego i że będę się na nim świetnie bawił, pomyślałbym, że jest niespełna rozumu, albo pijany. A jednak. Byłem, widziałem, słyszałem i co najważniejsze, rzeczywiście świetnie się bawiłem. Było miejscami zabawnie, miejscami romantycznie, jednak cały czas dostojnie, z klasą, lecz bez nadęcia. Pan Zbigniew pokazał nam się jako wokalista, skrzypek, trębacz, pianista no i oczywiście świetny frontman, który zapanował nad tłumem akompaniujących mu muzyków. A akompaniował mu nie byle kto, tylko Mitch and Mitch, czyli najbardziej szalony i kreatywny skład w Polsce. Na scenie pojawił się również dwuosobowy chórek żeński, kwartet smyczkowy i organista. Muzycy może nie zaryzykowali pełnego szaleństwa, lecz trzeba przyznać, że zaserwowane nam aranże uwydatniły wszystko to co najlepsze w muzyce Zbigniewa Wodeckiego i sprawiły, że zabrzmiała ona jeszcze lepiej niż na płycie. Nie wiem czy artyści pociągną dalej tę współpracę, jeśli tak, ja chętnie pójdę na taki koncert jeszcze raz.
AlunaGeorge
No w końcu, najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert tego dnia rozpoczął się dziesięć minut po północy w namiocie trójki. AlunaGeorge są moją osobistą sensacją roku 2012. Nie wiem czy była epka którą katował bym równie mocno co “You Know You Like” no i jeszcze najlepszy popowy singiel tamtego roku, “Your Drums, Your Love”. Miałem wątpliwości, czy pasują do Off Festiwalu, widziałem ich raczej na Open’erze lub Selectorze, lecz teraz nie wyobrażam sobie lepszego miejsca na ten koncert, niż właśnie Dolina Trzech Stawów. Otworzyli mocnym akcentem, “Just A Touch” i już od razu było wiadomo, że to będzie świetny występ. Aluna to istne koncertowe zwierze. Piękna, z jednej strony zmysłowo seksowna, z drugiej uroczo dziewczęca. Cudnie było patrzyć na jej pląsy, lecz jeszcze fajniej się jej słuchało. Wokalistka świetnie radzi sobie ze śpiewaniem na żywo, czego mogłoby się od niej uczyć sporo starszych koleżanek po fachu (pozdro Riri!). Jednak sama Aluna nic by nie zrobiła gdyby nie bity generowane przez George’a. W tym miejscu należy docenić dźwiękowców sceny trójki, ponieważ wszystkie elektroniczne dźwięki wybrzmiały wyjątkowo czysto i ładnie. Zaprezentowano nam głównie taneczne bangery, przy których nie dało się wystać bez ruchu (swoją drogą, po co w ogóle próbować to robić?). świetnie wybrzmiało przebojowe “Attracting Flies” czy “You Know You Like It”, nawet “Diver”, które w wersji studyjnej średnio mnie przekonuje na koncercie było bardzo przyjemne. Jednymi z fajniejszych momentów były “Lost & Found” z zabawnym, świdrującym motywem elektronicznym i “White Noise” z repertuaru Disclosure, to bardzo fajne móc usłyszeć go na żywo po raz drugi w tym roku. Swój Set zamknęli wspomnianym wyżej “Your Drums,Your Love”. W tym miejscu powinienem napisać co zagrali na bis, nie napiszę, nie było, a szkoda. Do końca liczyłem, że zagrają jeszcze “Bad Idea”, według mnie idealny koncertowy numer, jednak nie doczekałem się, lecz nie przeszkadza mi to w ustawieniu ich na szczycie mojego osobistego top pierwszego dnia. Czekam na kolejny koncert duetu w Polsce, miejmy nadzieje, że stanie się to szybko.
Dzień drugi
Ul/Kr
Z tym duetem jest tak, że miałem już jakiś tysiąc okazji by ich zobaczyć, lecz udało mi się to zrobić dopiero na Offie. Szkoda że dostali slot o tak wczesnej porze i na otwartej scenie. Ich muzyka, melancholijna i mroczna, o wiele lepiej wybrzmiałaby po zmroku niż w pełnym słońcu. Jednak pomimo nie sprzyjających warunków Błażej Król i Maurycy Kiebzak-Górski poradzili sobie całkiem nieźle i dali całkiem klimatyczny koncert. Na pewno wybiorę się kiedyś na klubowy koncert grupy by doświadczyć ich magii w pełni. Występ na offie był bardzo obiecujący.
Glass Animals
To była ciężka decyzja, iść na Metz, autorów bardzo fajnej, zeszłorocznej płyty, czy iść na Glass Animals, nazwę bardzo świeżą, lecz równie interesującą. Ostatecznie wybrałem tych drugich i absolutnie nie żałuję! Właśnie takie wybory czynią Offa tak niezwykłym festiwalem. W tym występie wszystko się zgadzało. Instrumenty i elektronika brzmiały ślicznie, wokalista nie dość, że wygląda i zachowuje się jak odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu przez swoją ekspresję, to jeszcze swoim wokalem wywołuje ciarki na plecach słuchaczy. Mimo, że na koncie mają tylko jedną epkę i singla zagrali porządny, prawie pięćdziesięciominutowy koncert. Można w ich muzyce dopatrywać się cech twórczości Alt-j, The Neighbourhood czy Breton, jednak nie można zarzucić im braku oryginalności. Ich brzmienie, pełne egzotycznych motywów, wewnętrznego napięcia, mroczne i połączone z piekielnie chwytliwymi melodiami daje niesamowitą mieszankę, której można słuchać godzinami. Jeśli w przyszłym roku oni nie będą jednym z najbardziej hajpowanych zespołów to ja nie nazywam się Michał. Chłopakom podobało się w Polsce o czym napisali na swoim Facebooku. Napisali też, że do nas wrócą, mam nadzieję, że się tam spotkamy.
The Paradise Bankok Molan International Band
Skąd Rojas ich wytrzasnął to ja nie wiem! Zakontraktowani na kilka dni przed imprezą, bo Solange przypomniała sobie, że jednak rodzina najważniejsza, i że w czasie offa będzie się przeprowadzać, i że jej synek idzie do szkoły... No nic, szkoda. Parafrazując jej największy hit “Off is loosing Solange”, ale czy “for good”? Niektórzy mogli dzięki temu spokojnie pójść sobie na Jensa Lekmana, tak uczyniłem też ja, lecz po dwóch piosenkach lekko znudzony oddaliłem się od namiotu Trójki, by trafić na, jak się później okazało, najlepszy piknik tej edycji. Tak jak wspomniałem na początku, nie wiem skąd Rojek ich wytrzasnął, nie chcę wiedzieć, ale bardzo mu dziękuję za to, że ich ściągnął. Kapela z Bankoku odpowiedzialna za propagowanie na świecie gatunku Molan, królującego na tajskiej prowincji zabrała wszystkich do swojego własnego, pięknego i kolorowego świata, pełnego słońca i dziwnych, ale niesamowicie przyjemnych dźwięków. Skład zupełnie z innej planety i całkowicie oderwany od rzeczywistości. Nikt nie wiedział co się dzieje i chyba nikomu to nie przeszkadzało. Cudownie było ich słuchać, i jeszcze lepiej na nich patrzyć. Pan w pomarańczowym wdzianku, grający na czymś w rodzaju banjo zostaje moim życiowym idolem. Jeśli właśnie tak brzmi Tajlandia, to ja już wiem gdzie pojadę na wakacje gdy już będę piękny i bogaty.
The Walkmen
Żałuję, że nie poświęciłem im więcej uwagi, a raczej, że nie poświęciłem jej w ogóle. The Walkmen to zespół, o którym zawsze wiedziałem, że istnieje, lecz nasze drogi nigdy się nie skrzyżowały. Dlatego też stawiłem się pod sceną bez żadnych oczekiwań, a odszedłem spod niej bardzo pozytywnie zaskoczony. Ich proste gitarowe piosenki, podbarwione lekko dramatycznym i podniosłym wokalem na żywo sprawdziły się świetnie. Samemu zespołowi chyba też się u nas podobało, były nawet bisy. Gdzieś w międzyczasie uciekłam na chwilę Julii Holter, teraz żałuję, gdyż straciłem przez to “The Rat”, chyba najlepszy utwór grupy. No nic, i tak wspominam koncert The Walkmen bardzo miło.
Julia Holter
O tym koncercie będzie krótko, bo też krótko na nim byłem. To nie brzmiało dobrze. Myślałem, że otrzymamy coś bardzo delikatnego i nastrojowego, pomyliłem się. W zamian zaserwowano nam chaotyczne masy dźwięku z których ciężko było wyróżnić poszczególne instrumenty i nawet śliczny głos Julii nie mógł zrobić odpowiedniego wrażenia.
Rudi Zygadlo
Nudzą mnie post-rocki i cenię sobie dobrze napisane piosenki, dlatego postanowiłem podarować sobie występ Godspeed You! Black Emperor na rzecz Rudiego Zygadlo i według mnie był to najlepszy możliwy wybór. Utwory Brytyjczyka, mocno osadzone w muzyce elektronicznej i basowej, lecz jednocześnie pełne ciekawych melodii i harmonii świetnie wybrzmiały w namiocie Trójki. Rudi pokazał nam się nie tylko jako niezły wokalista, lecz był też odpowiedzialny za elektronikę i grę na gitarze. Na scenie towarzyszył mu perkusista oraz pani obsługująca syntezator. Setlistę oparł głównie na zeszłorocznym albumie Tragicomedies, z którego świetnie wybrzmiało piękne “Melpomene” i “On” z efektowną gitarową solówką. Jednak kawałkiem, który wywołał najwięcej emocji wśród publiczności było genialne “Arrows”, które usłyszeliśmy dwa razy, w czasie regularnego koncertu i na bis. Jeśli nie znacie tego utworu koniecznie nadróbcie zaległości i zrozumiecie dlaczego przez ostatnie dni chodzę i podśpiewuję “An arrow shot right through my head”. Zygadlo, mimo że nie grał dla pełnego namiotu, takie już uroki grania wtedy co headlinerzy, dał z siebie wszystko i również otrzymał bardzo ciepłe przyjęcie ze strony publiczności. Miejmy nadzieje, że zaowocuje to kolejnym koncertem w naszym kraju już niedługo.
Dzień trzeci
Rebeka
Szedłem na ten koncert z zamiarem wyjścia w połowie i skierowania się na koncert Sama Amidona, jednak zapomniałem o tym, i to jest chyba najlepsza rekomendacja. Po raz pierwszy widziałem ten duet w akcji ponad rok temu i od tego czasu poczynili spory progres jeśli chodzi o granie na żywo, a już wtedy było bardzo porządnie. Bardzo fajne jest to, że pomimo sporego sukcesu wciąż pozostają normalnymi, sympatycznymi ludźmi. Już przestałem liczyć ile razy natknąłem się na nich przez te kilka dni, raz nawet w miejskiej komunikacji... Jednak wracając do muzyki, to materiał z Hellady na żywo broni się świetnie, a bangery jak “Stars” czy “Fail” nie dość, że nie tracą nic ze swojego potencjału to jeszcze zostają poszerzone o improwizowane wstawki, które miejscami dają niesamowite efekty. Jeśli jeszcze jakimś cudem udało wam się nie pójść na ich koncert to wiele straciliście i powinniście się poprawić. A Sama Amidona trochę szkoda, ale nic, takie uroki Offa, wszystkiego nie zobaczysz. Mam nadzieję, że występ tego barda uda mi się nadrobić przy innej okazji, tamta pora należała do Rebeki.
Autre Ne Veut
Pobawię się teraz w nauczyciela, no bo przecież kto mi zabroni, to moja relacja. Występ Arthura Ashina aka Autre Ne Veut potraktuję jako egzamin z tego jak powinna brzmieć nowoczesna, ambitna muzyka pop i jak powinno się grać ją na żywo. Zacznijmy od tego, że Ashin to świetny wokalista i z tym nikt się kłócić chyba nie chce. W swoich utworach eksponuje wszystkie walory swojego głosu, od imponującej skali do ciekawej barwy i nie traci nic ze swojej mocy na koncertach, za to plusik. Pochwała należy się również za “Play By Play”, kawałek otwierający zarówno płytę jak i koncert, jeden z lepszych utworów tego roku, którym wywołał u mnie, i chyba nie tylko u mnie ciarki na plecach. Żeby nie było zbyt kolorowego to muszę się przyczepić do tego, że miejscami Arthur wędrował w rejony podniosło-patetyczno-dramatyczne gdzie stawał się dość irytujący. Na minusa, dość dużych rozmiarów zasługuje też fakt, że elektroniczne podkłady, które może i brzmiały ślicznie (za to plus), to jednak w większości były puszczone z laptopa. Co by nie kończyć w złej atmosferze, wytknę w tym miejscu okropnie rozwleczone, smętne i tragicznie męczące wykonanie “World War” i teraz już tylko chwalę. Kilka punktów dodam za muzyków towarzyszących Ashinowi na scenie, czyli blondwłosą chórzystkę (co nie, że głos ma trochę jak Britney?) i perkusistę, trzymającego wszystko, że tak powiem w “kupie”. Jednym z fajniejszych momentów, była piosenka “I Wanna Dance With Somebody”, która z podkręconym tempem, bardziej wyraźnym rytmem i przede wszystkim wykonanym przez wokalistkę refrenem wypadła o wiele bardziej wyraziście niż na płycie. Nie zapominam też o cudownym “Counting” wieńczącym koncert. Koniec, egzamin zdany. Ocena? Cztery, z plusem, dwoma nawet, no bo kto mi zabroni, to moja relacja.
Japandroids
Nigdy się nie zagłębiałem w twórczość Japandroids, jednak miałem okazję przeczytać wiele pozytywnych opinii na temat ich koncertów, dlatego też pojawiłem się pod sceną trójki i to była bardzo dobra decyzja. Kanadyjczycy ponownie otwarli na oścież drzwi do swojego garażu przed polską publicznością, równocześnie otwierając nam drzwi do świetnej zabawy. Są oni idealnym przykładem, że nie potrzeba tłumu muzyków na scenie by robić jakieś wrażenie. Wystarczy radośnie drący się do mikrofonu gitarzysta, walący wściekle po bębnach perkusista i już mamy rockową kapelę. Duet zupełnie porwał zgromadzony pod sceną leśną tłum i przekazał im wiele swojej energii. I pomyśleć, że udało im się to o tak wczesnej porze gdy słońce jeszcze w pełnej krasie świeciło na niebie. Aż strach myśleć co dzieje się na ich koncertach klubowych, mam nadzieję, że uda mi się to kiedyś przeżyć.
Molesta
Gdy Michał słucha polskiego rapu i mu się podoba to musi być być to naprawdę dobre, albo to musi być Off Festiwal. Nie rozumiem polskiej sceny hip hopowej. Nie jara mnie Pakto, nie jara mnie Kaliber, a słysząc niektóre polskie kawałki tego gatunku robi mi się słabo, że w ogóle ktoś wpadł na to by nagrać coś takiego. Nie pamiętam już dlaczego znalazłem się przy scenie mBanku gdy grała Molesta, ale pamiętam za to, że nie chciałem stamtąd odchodzić. Nie wiem czy wydany piętnaście lat temu Skandal to dzieło aż tak epokowe jak niektórzy twierdzą. Wiem za to, że przez czas tego koncertu Dolina Trzech Stawów na chwilę stała się blokowiskiem, wszyscy byliśmy bardziej za legalizacją niż jesteśmy i lubiliśmy policję trochę mniej niż zazwyczaj. To chyba wystarczająca rekomendacja. No i ta “Długość Dźwięku Samotności” zaintonowana przez jednego z raperów. Chyba właśnie dla takich momentów warto jeździć na festiwale! Piękna laurka dla pana Rojka. Ja również po raz kolejny muszę mu podziękować...
Deerhunter
Nie wiem w którym miejscy staliście na Deerhunter, lecz wiem, że ja stałem w lepszym i wcale nie mam na myśli tego, że byłem pod barierką, oj nie. W sumie nie wiem czy tam w ogóle byłem. Byłem na pewno w lepszym miejscu, krainie cudownie oderwanej od rzeczywistości, w której wszystko było o wiele piękniejsze, w której mogłem beztrosko chłonąć piękno wszystkimi zmysłami i nie przejmować się tym co było wcześniej i co będzie później. Jeśli czułeś podobnie, to może byłeś w tym samym miejscu, ja Cię tam niestety nie zauważyłem. Jedynymi osobami, które wtedy widziałem byli oni, cudowna piątka z Atlanty, z niesamowitym Bradfordem Coxem na czele. Zazwyczaj przy okazji koncertów omawia się to jak zespół był przyjęty przez publiczność, lecz tutaj musi być odwrotnie. Deerhunter potraktowali nas po przyjacielsku i z pełnym szacunkiem. Sprawili, że czułem się wyjątkowy i wydawało mi się, że grają tylko i wyłącznie dla mnie i jestem pewien, że nie tylko ja właśnie tak czułem. Głównym sprawcą tego zamieszania był Bradford Cox. Jak już mówiłem, jest on postacią niesamowitą, genialną, wspaniałą. W relacji z Open’era napisalem, że Josh Homme mógłby otworzyć szkołę dla młodych frontmanów, jednak teraz nie wyobrażam sobie by mógł prowadzić ją ktoś inny niż właśnie Cox. Nie podejrzewałem, że jest aż tak bardzo uroczym i gadatliwym człowiekiem. Możecie powiedzieć, że słodzenie naszej publiczności nie było szczere, mam to gdzieś. Ja uwierzyłem w każde słowo, w to, że Bradford na prawdę lubi Krzysztofa Komedę, że lubi nowofalowe polskie filmy i, że na prawdę przestanie pić naszą wódkę jeśli nie będziemy otwartym społeczeństwem. Muzycznie również było pięknie. Trzon setlisty stanowiły utwory z Monomanii, które w wersji koncertowej brzmią bardziej przystępnie niż na płycie. Najpiękniej wybrzmiały jednak kawałki z Halcyon Digest, między innymi “Don’t Cry” zadedykowane wszystkim małym chłopcom w Polsce, Revival, czy “Desire Lines”, w którym rolę wokalisty przejął znany z projektu Lotus Plaza- Lockett Pundst. Mogliśmy usłyszeć też jeden, tytułowy utwór z Cryptograms, oraz fragmenty “Microcastle”, z przepiękną “Agoraphobią na czele. Całość zwieńczona była potężną, trwającą spokojnie dziesięć minut celebracją hałasu. Złośliwi powiedzą ,że muzyki to w tym nie było, są głusi. Ja ją słyszałem i była piękna, w końcu wychodziła spod palców tej wspaniałej grupy, nie mogło być inaczej. Natalia nazwała to “Laurką dla mbv” i było w tym wiele prawdy. Na ogromny plus zapisuję fakt, że zespół sam robił sobie soundcheck, i sam zbierał później instrumenty, czym tylko wydłużył nam czas który mogliśmy z nimi spędzić, a tego było wyjątkowo mało. A raczej wyjątkowo szybko zleciał. Zagrali w sumie 13 utworów, czyli mniej więcej tyle co na swoich osobnych koncertach. Jednak ja mógłbym spędzić z nimi jeszcze kolejną, dwie, trzy, dziesięć godzin. po koncercie miałem totalny mętlik w głowie, każdego miałem ochotę przytulić i powiedzieć mu jak bardzo jestem szczęśliwy, podobnie zachowywali się moi towarzysze. Postronni mogli pomyśleć, że byliśmy naćpani i w sumie to prawda. Jednak nie byliśmy pod wpływem jakiegoś tam koksu, tylko Coxa, Bradforda Coxa, a to wcale nie jest nielegalne. Już nic nie mogło tego przebić i nic nawet nie próbowało tego zrobić. W sumie to teraz bardzo się cieszę, że odwołali tego Cassa McCombsa, bo wiem, że nie potrafiłbym go docenić po tym co się wydarzyło. Może Rojas da nam szansę zobaczenia go w akcji w przyszłym roku. W tamtym momencie najlepszym rozwiązaniem wydawało się wypicie kolejnej Fritz-Koli, leżenie na trawie i błogie upajanie się pięknem minionego wydarzenia. Nie usłyszeliśmy w Katowicach utworu “Basement Scene”, lecz dwa jego wersy “Dream, a little dream” i “I don’t wana wake up, no” perfekcyjnie opisują to co się wydarzyło. To zdecydowanie był sen, z którego nie chciałem się obudzić. W sumie wciąż tego nie zrobiłem, i niech tak zostanie...
My Bloody Valentine
Koncert mbv już od samego momentu ogłoszenia ich na Offie okryty był płaszczem wydarzenia mistycznego, w którym Sacrum (oni) spotka się z Profanum (my), podczas którego przeżyjemy katharsis, osiągniemy chwilową nirwanę i będziemy mogli swobodnie czerpać z energii kosmosu. Nie było tak. Przynajmniej nie dla mnie. Trochę inaczej wyobrażałem sobie koncert MBV. Nie spodziewałem się tych ciężkich, chaotycznych, brzydko brzmiących mas dźwiękowych, które pożarły to co w muzyce mbv lubię najbardziej, czyli wokale i melodie. Przyznaję się bez bicia, My Bloody Valentine to nie jest mój ulubiony zespół, lecz mam świadomość, że jest to zespół legendarny, który zrobił bardzo wiele dla muzyki. Może to nie jest ich wina, tylko ja nie wiem o co w ich muzyce chodzi? Taką już obrali sobie konwencję grania swoich utworów na żywo, która mi nie do końca spasowała, lecz to nie ja jestem Kevinem Shieldsem, czyż nie? Zostańmy na tym, że mi się nie podobało.
John Talabot
Po zachwytach na Deerhunter i rozczarowaniach na mbv jedynym co było mi potrzebne to jakaś dobra impreza. Jak dobrze, że właśnie wtedy zaserwowano nam set Johna Talabota! Zaryzykuję stwierdzenie, że była to najlepsza elektronika tego Offa. Soczyste bity generowane przez Hiszpana porwały cały tłum zebranych pod sceną leśną offowiczów do tańca. Utwory z Fin nie tracą nic ze swojego potencjału w wersji koncertowej i fajnie, że razem z producentem pojawił się wokalista. Momentem szczytowym dla mnie, jak i dla wielu innych, było odegranie genialnego Destiny. Naprawdę świetny koncert!
Fatima Al Quadiri
Żałuję, że zgapiłem i nie poszedłem na nią podczas Unsoundu, bo ponoć było lepiej. Patrząc na to, że i tak było całkiem nieźle to musiało być naprawdę coś. Fatima zaserwowała nam przejażdżkę po różnych obliczach rapu dodając świdrujące basy, które nie pozwalały ustać w miejscu. Jednak trochę szkoda, że był to dj set, a nie występ live, bo kawałki jak “Vatican Vibes”, czy “Hip Hop Spa” w wersji koncertowej i z dobrym nagłośnieniem mogłyby bujać o wiele bardziej. Jednak co przewiksowałem to moje. Zmęczenie dawało się jednak we znaki i po pół godzinnej zabawie skierowaliśmy się do wyjścia. Po drodze zahaczyliśmy o scenę eksperymentalną i dj set Austry, gdzie usłyszeliśmy między innymi Azari & III i Disclosure.
No i tyle, ostatnie spojrzenie na wielki napis (podobno obraz) mówiący “Off is On”, ostatnie przejście przez bramki, ostatnie podejście pod górkę, ostatnia podróż nocnym autobusem… To już koniec tych trzech pięknych dni. Narazie Off is Off. Kolejny raz wyłączymy się za rok, ja już nie mogę się doczekać. Nie może nas tam zabraknąć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz