W 2012 roku przesłuchałam całe mnóstwo albumów. Jedne były bardziej, inne mniej udane. Jednak dopiero wraz z nadejściem grudnia zdałam sobie sprawę, jak wiele mnie ominęło, i choć czasu na podsumowania zostało bardzo mało, nie dawałam za wygraną – przeanalizowałam albumy przesłuchane już wcześniej, a także te, na które wcześniej brakowało mi czasu czy nawet chęci. Całkiem niedawno przyjrzałam się bliżej zdobywcom Mercury Prize – Alt-j, a także Sleigh Bells. I może wydawać się dziwne, że teraz albumy tych właśnie wykonawców figurują w moim odtwarzaczu i na tej liście (która, swoją drogą, codziennie przez cały tydzień się zmieniała), ale sporządzenie jej było nie lada przedsięwzięciem. Zupełnie nie wiedziałam, czym się kierować – czy przyjąć obiektywną, surową wręcz postawę, czy iść śladem własnych odczuć wobec poszczególnego albumu? Ostatecznie wybrałam zasadę złotego środka i umieściłam w pierwszej dziesiątce płyty, które nie tylko robią na mnie piorunujące wrażenie, ale przez cały rok zbierały same dobre oceny.
Każde miejsce krótko uzasadniłam. Pierwszą piątkę ułożyłam już dawno i pozostawała ona bez najmniejszych zmian; zaś miejsca od szóstego do dziesiątego są bardzo wyjątkowe, bo to właśnie one codziennie były zamieniane, wybierane i szczególnie analizowane. Długo zastanawiałam się nad umieszczeniem każdego z tych albumów na poszczególnych miejscach.
Ostatecznie, po długich wewnętrznych monologach i dyskusjach pozostało na tym:
10. CHAIRLIFT – SOMETHING – kiedy po raz pierwszy usłyszałam Chairlift, obiecałam sobie, że „Something” znajdzie się w pierwszej dziesiątce, choćby i na ostatnim, dziesiątym miejscu. I jest – przeuroczy wokal Caroline i nie mniej urocze melodie, które razem tworzą fajny, przyjemny klimat.
9. KAMP! – KAMP! – ten album musiał się tutaj znaleźć. To jedna z niewielu polskich płyt, których słucham z całkowitą przyjemnością.
8. THE XX – COEXIST – drugi album tajemniczych, skromnych i szalenie utalentowanych ludzi. „Coexist” może i jest podobny do „xx”, ale w ten pozytywny sposób. Choć niektórych album zawiódł, ja jestem zupełnie usatysfakcjonowana.
7. ALT-J – AN AWESOME WAVE – szczerze powiedziawszy – przesłuchałam ten album dopiero wtedy, gdy Alt-J otrzymali Mercury Prize. I szczerze żałuję, że tak późno, bo ten album jest naprawdę bardzo dobry, a przede wszystkim – ciekawy.
6. GRIZZLY BEAR – SHIELDS – Choć z początku podchodziłam do „Shields” z pewnym dystansem, po kilku tygodniach przerwy nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i tak oto zakochałam się w „Sleeping Ute”, a potem całej reszcie albumu. Aż mam ochotę powiedzieć, że ta płyta jest po prostu śliczna.
5. SLEIGH BELLS – REIGN OF TERROR – kiedy po raz pierwszy posłuchałam “Reign of Terror”, po prostu osłupiałam. Potem pojawił się uśmiech i zupełna aprobata. Niesamowita energia i moc zamknięta w kilkunastu kawałkach.
4. BEACH HOUSE – BLOOM – ktoś kiedyś napisał, że są nudni i każdy kolejny album jest do siebie podobny. Ale według mnie Beach House zamienili tę cechę w ich największy atut. „Bloom” – płyta, której słucha się z uśmiechem na twarzy i rozmarzonymi oczyma.
3. BAT FOR LASHES – THE HAUNTED MAN – niektórzy mówią, że to najsłabszy album w dorobku Natashy Khan. Ja sądzę, że wręcz przeciwnie – tak osobliwego klimatu w każdej piosence dawno nie słyszałam.
2. JESSIE WARE – DEVOTION – i tutaj odwołam się do swojej recenzji: „to coś więcej niż sam pop – to idealne połączenie soulu, r’n’b i akcentów wyniesionych wprost z brytyjskiej sceny muzycznej. To album, który spodoba się każdemu, bez względu na wiek czy upodobania muzyczne. Jest niesamowity w całej swojej prostocie”.
1. TAME IMPALA – LONERISM – piorunujące wrażenie od pierwszych sekund „Be Above It”, aż do samego końca „Sun’s Coming Up”. „Lonerism” to trudna i skomplikowana układanka wielu elementów, która po złożeniu daje niesamowity efekt spójności i jedności.
Najciekawsze debiuty:
Jake Bugg – Jake Bugg
Zupełnie niepozorny osiemnastoletni chłopak wydał album z zupełnie niepozorną okładką i… wybuchowym wnętrzem. Znajdziemy tam wszystko: mocne, rockowe kawałki, trochę folkowych inspiracji, kilka ballad. Panie i panowie, mamy nową gwiazdę wprost z Wielkiej Brytanii.
Jessie Ware – Devotion
Ten album króluje nie tylko u mnie na liście, ale też na praktycznie wszystkich innych. Pokochał ją cały świat: słuchacze radia, zwolennicy alternatywnych brzmień, dorośli, nastolatkowie, studenci - każdy. I właśnie to jest niesamowite – debiutancki album Jessie Ware jest… uniwersalny, a jednocześnie niebanalny i po prostu wyśmienity.
Kamp! – Kamp!
„Totalny kosmos” – tak pomyślałam, kiedy usłyszałam pierwsze single Kamp!. Prace nad płytą pochłonęły sporo czasu i cierpliwości fanów. Ale opłacało się czekać.
Lianne La Havas – Is Your Love Big Enough?
Podobnie jak Jessie Ware, wydała debiut, którego nie powstydziłaby się doświadczona artystka. Całe mnóstwo dobrego materiału, którego przyjemnie słucha się w każdej chwili.
Alt-j – An Awesome Wave
Mercury Prize. To album, dla którego warto poświęcić więcej niż jedną godzinę.
Tribes – Baby
Znów Wielka Brytania. Takich zespołów jak Tribes może i jest dużo, ale oni są wyjątkowi. I wydali wyjątkowy album, pełen mocnych, rockowych brzmień, jak i bardziej spokojnych ballad. „Baby” było (i zresztą nadal jest) wręcz skazane na sławę.
Totally Enormous Extinct Dinosaurs – Trouble
Na albumie się troszkę (ale tylko troszeczkę) zawiodłam, na Selectorze nie byłam i nie widziałam TEED w akcji, ale to nie zmienia faktu, że Totally Enormous Extint Dinosaurs wydał jeden z najciekawszych elektronicznych albumów w tym roku.
Dry The River – Shallow Bed
Album przesiąknięty niesamowicie chwytliwymi melodiami. Wszystko się tu zgadza: wokal, melodie, teksty. Magia.
Lana Del Rey – Born To Die
Ileż to już usłyszeliśmy na temat tej panny… Więc podarowałam sobie jakieś szczególnie długie komentarze. Jednak jedno muszę napisać: „Born To Die” znalazło się tutaj ze względu na ogólne zainteresowanie Laną Del Rey. Nie, żeby album był zły (bo bardzo go lubię), ale mimo wszystko ten rok nie należał do Lizzie Grant, jak określiły to niektóre media.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz