Okres, w którym dominowały zespoły reprezentujące garage rock już przeminął. Na szczęście rynek muzyczny wciąż jest bogaty w grupy grające proste surowe brzmienia, czego dowodem są właśnie ci chłopcy z Kanady. Nie byłam na ich koncercie dwa lata temu, zatem tym bardziej ciekawiło mnie, jak ten duet wypadnie.
Koncert odbył się w Hydrozagadce – niewielkim klubie z niewysoką sceną bez barierek oddalających publiczność. Dla formacji takiej jak Japandroids nie mogłabym wyobrazić sobie lepszego miejsca. To dzięki małym miejscom fani mogą poczuć naprawdę bliską relację z artystami. Kanadyjczycy nie od dziś podkreślają, że zależy im, by „ludzie poczuli, że uczestniczą w czymś wyjątkowym“.
Pierwszego września ani pogoda, ani nastoje nie należały do najlepszych. Tym bardziej irytował fakt, że występ przesunięto z powodu spóźnienia supportu. Po wpuszczeniu czekających do budynku nikt nawet nie zauważył kręcących się wokół członków zespołów (tak, zarówno rozgrzewających Be Forest jak i głównej gwiazdy). Mniej więcej przed godziną 21:00 na deski weszło trio z Włoch, których dream popowe brzmienie umiliło publiczności oczekiwanie na twórców hitu „Fire’s Highway“. Jeśli jesteście fanami brzmień DIIV czy Swim Deep, koniecznie zapoznajcie się z dorobkiem muzyków z Pesaro. Ich melancholijne piosenki idealnie wpasowały się nastrój klubu, a ludzie nie mogli przestać kołysać się do rytmu.
Po zejściu supportu nadszedł czas na duet z Kanady. Gdy Brian King i David Prowse weszli na scenę, atmosfera od razu się ożywiła. Publika zaczęła wykrzykiwać polskim slangiem, co najwyraźniej bawiło duet. Nie jestem w stanie stwierdzić, kto był bardziej podekscytowany: my czy występujący, którzy od razu przeszli do rzeczy.
Mówiąc „do rzeczy“, mam na myśli granie tak, by nasze bębenki uszne wysadzono w powietrze, a pomogło w tym „The Boys Are Leaving Town“ poprzedzone przemową Kinga o tym, jak świetnie jest dla nich znów zagrać u nas. Powiedzenie: „ludzie oszaleli“ nie odda nastroju tego, co tam się działo. Męska część zgromadzonych masowo wchodziła na scenę, by następnie rzucić się na crowdsurfing. Pierwszy rząd miał nie lada trudność, by nie upaść na sprzęt grupy.
Mówiąc „do rzeczy“, mam na myśli granie tak, by nasze bębenki uszne wysadzono w powietrze, a pomogło w tym „The Boys Are Leaving Town“ poprzedzone przemową Kinga o tym, jak świetnie jest dla nich znów zagrać u nas. Powiedzenie: „ludzie oszaleli“ nie odda nastroju tego, co tam się działo. Męska część zgromadzonych masowo wchodziła na scenę, by następnie rzucić się na crowdsurfing. Pierwszy rząd miał nie lada trudność, by nie upaść na sprzęt grupy.
Nie zabrakło debiutanckich kawałków, ale to „Celebration Rock“ świeciło triumfy. „Adrenaline Nightshift“, „Younger Us“ czy „Evil’s Sway“ to tylko niektóre utwory, które rozniosły salę koncertową. Album stanowi jedynie garstkę tego, co chłopcy prezentują na żywo. Pomimo upływu lat, ci dwaj dalej reprezentują najważniejsze elementy noisce rocka – wigor, bezpośredniość oraz dobrą zabawę. Znani ze swojego luźnego podejścia do projektu (co więcej, swoich relacji), Brian i David świetnie się ze sobą czują na scenie, a każdy, nawet nieplanowany ruch jednego, spotyka się z aprobatą drugiego. Chwilowy problem techniczny nie przeszkodził w cieszeniu się widowiskiem.
Jeśli chodzi o kontakt z publicznością, to Japandroids wywiązali się na piątkę z plusem. Czuć było, że formacja inaczej traktuje ludzi, dla których konkretnie gra. Nie faworyzuje, nie zaniedbuje, ale nie można zarzucić im schematycznego zachowania na scenie. Wielokrotnie dziękowali za przyjście i ciepłe przyjęcie, a o poznańskim koncercie oraz prezencie od polskich fanów w postaci przypinki King wspomniał wiele razy.
W trakcie występu pewna dziewczyna pokazała Davidowi Prowse wiadomość, w której prosi ich o zagranie „I Quit Girls“. Perkusista podszedł do wokalisty, pytając się, czy dadzą radę zaprezentować owy utwór. Po ponad godzinie grania zespół zrobił coś, co pozwoliło poczuć się warszawskiej publice naprawdę wyjątkowo. Frontman powiedział, że kawałek zamykający „Post-Nothing“ wymaga specjalnej gitary i nie śpiewali go od sześciu miesięcy. Dla nas jednak zrobili wyjątek. Dali sobie chwilę na przypomnienie numeru, by później znów pokazać, dlaczego fani Japandroids tak bardzo kochają tę piosenkę. To był jeden z najbardziej uroczych momentów show, a wcześniej wspomniana przeze mnie dziewczyna nie mogła powstrzymać swojego wzruszenia.
Porządny półtoragodzinny set zamknęło „the best song Japandroids‘ve got“ – „For The Love Of Ivy“. Tej bomby energii nie da się opisać. Kanadyjczycy przenieśli nas do punkowych czasów, w których szalano tak, jakby świat miał się jutro skończyć. Wyszliśmy spoceni, posiniaczeni i kompletnie zmiażdżeni. Kit z rozwalającym się nagłośnieniem! Chcieliśmy się bawić, a Japandroids nie mogli bardziej rozruszać zgromadzonych. Jeśli o mnie chodzi, to lepiej tego września nie mogłam rozpocząć.
Miz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz