Impact Fest 2012 [relacja]

Przechadzając się w piątkowe popołudnie po ulicach Warszawy nikt nie miał wątpliwości jaka impreza odbywa się wieczorem i kto jest jej główną gwiazdą. Gdzie się nie obejrzeć tam charakterystyczne logo Red Hot Chilli Peppers, na koszulkach, bransoletkach czy naszywkach na plecakach, wszędzie. Lecz zanim tłumy fanów „papryczek” doczekali się występu swoich ulubieńców, na scenach Impact Festival odbyło się kilka innych ciekawych koncertów.
O godzinie 15:15 zjawiłem się pod sceną główną, gdzie swój występ miała rozpocząć warszawska formacja Chemia. Koncert niestety rozpoczął się z dużym opóźnieniem i trwał niespełna 20 minut. Tworzona przez zespół mieszanka ciężkiego rocka i metalu może nie trafia w moje upodobania muzyczne, jednak rząd czterech gitarzystów ustawionych na środku sceny wyglądał imponująco, a potężny głos wokalisty brzmiał świetnie na tle agresywnych riffów. Zdecydowanie szkoda, że grali tak krótko.
Następnie na mniejszej scenie pojawił się kolejny polski zespół, czyli Power Of Trinity, którzy od początku do końca swojego koncertu porwali publiczność do zabawy. Przy utworach łączących w sobie rockowe zacięcie z rozbujanymi rytmami reggae trudno było ustać w miejscu. Najwięcej emocji wśród tłumu wywołało singlowe „Chodź ze mną”. Występ łódzkiej formacji można uznać za udany.
Wspomnianej energii której nie brakowało łodzianom zdecydowanie zabrakło Marlonowi Roudette. Połowa popularnego niegdyś duetu Mattafix prezentowała w Warszawie głównie materiał ze swojej debiutanckiej płyty. Mimo że Brytyjczyk ma całkiem przyjemny głos to jego mało żywiołowe utwory zlewają się w jedno, dlatego też koncert był po prostu nudny. Najlepszymi punktami występu były singlowe New Age, które na żywo brzmi lepiej niż w wersji studyjnej, ponieważ Roudette śpiewał o wiele niżej, oraz hit Big City Life uwielbiany niegdyś przez polskie stacje radiowe. Niestety, był to najsłabszy występ tegorocznego Impactu.
Gdy Eliot Paulina Summer, znana bliżej jako Coco wyszła na scenę skromnie ubrana i stanęła z odrapaną gitarą basową przy mikrofonie, wyglądała bardziej jak debiutująca songwriterka. Dopiero gdy z tego drobnego ciała wydobył się potężny głos mogliśmy poczuć, że przed nami stoi dojrzała rockmanka, której ojcem jest sam Sting. Koncert Brytyjki to dla mnie najmilsze zaskoczenie festiwalu. Swoim chropowatym wokalem zdolna jest zaśpiewać zarówno energiczną piosenkę jak i balladę a pod koniec koncertu zaskoczyć wszystkich grając cover największego klasyka Pink Floyd, Another Brick In The Wall. Od razu po koncercie artystka wyszła do publiczności rozdać autografy, czym zdecydowanie pozostawiła po sobie dobre wrażenie.
Muzyka Public Image Ltd. jest bardzo trudna w odbiorze, dlatego też są oni najbardziej kontrowersyjnym wyborem organizatorów festiwalu. Ich twórczość chociaż uwielbiana przez koneserów, dla zwykłego słuchacza może być po prostu niestrawna. Zespół byłego frontmana Sex Pistols, Johnny’ego Lydona, zaczął występ od mocnego akcentu, mianowicie od “(This is not A) Love Song”, a następnie zabrał festiwalowiczów na wycieczkę po krainie zwanej "post punk". Lydon mimo swoich pięćdziesięciu-sześciu lat na scenie ma niesamowite pokłady energii, które jednak nie udzieliły się zgromadzonej pod sceną publiczności. Nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia, wykrzykując w stronę ludzi zdania w stylu “You’re fucking weak”. Dopóki grali piosenki, było bardzo dobrze. Fantastycznie wybrzmiało wspomniane wcześniej “(This is not A) Love Song”, “One Drop” czy “Rise”. Gorzej było gdy wchodzili w improwizacje. Johnny wydający z siebie niemalże nieludzkie dźwięki na tle chaotycznych gitar, miejscami było to naprawdę nie do zniesienia. 
Koncert The Vaccines był pierwszym na który na naprawdę czekałem i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że mnie nie zawiedli. Brytyjczycy rozpoczęli swój występ od świetnego nowego singla ”No Hope”, a następnie zagrali materiał z debiutanckiej płyty prawie w całości. W setliście znalazło się też miejsce dla utworów z niewydanej jeszcze płyty Come Of Age. Fanki zespołu żywiołowo reagowały na każdy ruch wokalisty, Justina Younga, i na gitarowe popisy Freddiego Cowana. Anglicy są mistrzami chwytliwych, trzy-minutowych piosenek, które są po prostu stworzone do grania energicznych koncertów. The Vaccines potwierdzili w Warszawie, że na żywo wypadają wspaniale. Nowe kawałki brzmią świetnie. Premiera "Come Of Age" 3 września, nie mogę się doczekać. 
Zostając do samego końca na koncercie The Vaccines odebrałem sobie szansę dopchania się bliżej sceny głównej, dlatego też początek występu Kasabian wydał mi się niemrawy. Oczywiście nie była to wina zespołu, a ludzi dookoła, którzy zapomnieli chyba, że mogą się bawić. Mimo że Brytyjczycy wyciągali z rękawa coraz to bardziej przebojowe utwory z “Underdog” czy “Where Did All The Love Go?” na czele i grali je w wyjątkowo energetyczny sposób... dalej nic. Czułem się dziwnie tańcząc i śpiewając kolejne kawałki pośród stojącego tłumu. Jednak niesamowity duet Meighan-Pizzorno potrafi poruszyć może nawet najtwardsze kamienie, co udało im się osiągnąć przy utworze “Re-wired”, podczas którego nawet kilometr od sceny ludzie zaczęli podrygiwać. Od tego momentu temperatura już tylko rosła. Podczas L.S.F. wokaliści wręcz zmusili publiczność do skakania, a na kończącym “Fire” bez ruchu stali już tylko najbardziej zagorzali nonkonformiści. W setliście przeważały utwory z dwóch ostatnich płyt Brytyjczyków, lecz nie zabrakło na przykład “Club Foot” z debiutu czy “Shoot The Runner” z Empire. Kasabian postawili tego dnia na energię i wyszło im to wspaniale. Według mnie najlepszy koncert festiwalu. 
W porównaniu z pokaźnym tłumem na koncercie The Vaccines publiczność pod sceną eventim na koncercie The Charlatans wyglądała mizernie. Nic w tym dziwnego, ponieważ brytyjscy weterani (11 albumów, ponad 20 lat na scenie) nie są zbyt dobrze znani w Kraju nad Wisłą. Ich utwory totalnie zlały mi się w jedną całość, co zaowocowało kolejnym nudnym koncertem. Nie rozumiem dlaczego postanowiono zaprosić The Charlatans w roli headlinerów sceny eventim. 
O godzinie 21:30 rozpoczęło się to, na co czekała zdecydowana większość zgromadzonych na Bemowie ludzi - koncert Red Hot Chilli Peppers. Wielotysięczny tłum ustawił się pod sceną główną by zobaczyć idoli. Najzagorzalsi fani grupy na pewno byli zachwyceni, a ci inni, w tym ja, mogli poczuć mały niedosyt. Owszem, świetnie było usłyszeć przeboje takie jak Californication czy Under The Bridge, bardzo dobrze zabrzmiały również single z ostatniej płyty I'm With You jak otwierające koncert Monarchy Of Roses, Look Around czy Adventures Of Rain Dance Maggie. Zabrakło mi jednak największego przeboju grupy, Otherside, na które czekałem chyba najbardziej. Między utworami Flea popisywał się swoimi umiejętmnościami gry na basie. Jego solówki, mimo że imponujące, trochę się dłużyły i tym psuły dobre wrażenie. Jednak biorąc pod uwagę całość koncertu nie można narzekać, Papryczki dały radę 
Pierwsza edycja Impactu wdarła się siłą dużych nazwisk w line-upie na polską mapę festiwalową. Nie wiem w jakim kierunku pójdą organizatorzy dobierając artystów na kolejną edycję i czy w ogóle do niej dojdzie. Tegoroczna impreza mimo kilku niedociągnięć okazała się być sporym sukcesem. Warto było pojawić się tego dnia na Bemowie.

Michał

Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, czy da się zgubić bilety na festiwal, rozwieję Wasze wątpliwości - tak, da się. Co więcej, można je sobie samemu wyrzucić podczas robienia "porządków". Tyle wiem. Aktu wyrzucania - nie pamiętam. Za wszystkie grzechy żałuję.
Ale żeby mieć takiego pecha, żeby stanąć w korku, który niweczy kolejny raz plany dostania się na Bemowo, to to już jest chamstwo totalne. Byłam tego dnia bardzo niekochanym przez los dzieckiem, choć przez rodziców aż za bardzo. Mimo wszystko chcieli zapłacić za moją głupotę, czyli kupić mi drugi bilet.
Nie widziałam The Vaccines. Nie widziałam Kasabian. To nie był ten dzień, w którym widocznie miałam to uczynić. Annie Gacek wciąż nie grozi to, że pobiję ją w ilości usłyszenia "Fire" na żywo. I może zostałam obroniona przed zobaczeniem Kasabian w dość niekomfortowej sytuacji, bo prawdą jest, że biorąc pod uwagę wizerunek tego festiwalu kreowany przez najróżniejsze media, impreza ta powinna nazywać się "Red Hot Impact Fest". Nie wiem, dlaczego na przykład Red Hot Chilli Peppers nie zagrali na Narodowym, a Kasabian na Torwarze. Chyba każda publika, z tego co czytam, byłaby bardziej zadowolona. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - w przyszłości jeszcze raz będę ekscytować się, że tak, to ten dzień, w którym zobaczę Kasabian na żywo. A samo to uczucie, choć ostatecznie podszyte goryczą porażki, bo utratę wejściówki traktuję jako własną porażkę, zapamiętam jako coś pięknego. Bo oczekiwanie na koncert ulubionego zespołu samo w sobie jest ważną częścią takiego wydarzenia. W takim wypadku możemy powiedzieć, że doświadczyłam go w połowie, a to zawsze lepiej niż wcale, prawda?

Natalia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz